Moja pierwsza przygoda z komputerem miała miejsce w 1967 roku. Byłem wówczas studentem II roku Wydziału Elektromechanicznego Wojskowej Akademii Technicznej. W podziemiach głównego budynku zainstalowany był ogromny komputer o dźwięcznej nazwie URAL. Gdy przechodziło się obok tego budynku w oknach widać było rozżarzone lampy, był to bowiem komputer lampowy jeszcze, przynajmniej częściowo.
        W tym czasie mieliśmy zajęcia z przedmiotu, który teraz zwałby się informatyką, ale wówczas miał nazwę "Maszyny Matematyczne". W zakres tego przedmiotu wchodziła nauka języka programowania Algol 60. Jedno z ćwiczeń przewidywało napisanie programu mającego obliczyć wartości jakiejś skomplikowanej funkcji z sinusami hiperbolicznymi i innymi szykanami. Zostaliśmy podzieleni na kilkuosobowe grupy i, jak zwykle w ostatniej chwili, zebraliśmy się do pisania programu. Burza mózgów trwała kilka godzin i jej wynikiem był program napisany na kartce. Następnego dnia, a była to sobota (gdyż tylko wtedy można było się dorwać do komputera), z rana pojawiliśmy się w podziemiach, aby zmusić komputer do działania. Najlepiej byłoby, żeby działał zgodnie z naszym programem, ale jak się okazało, nie było to takie proste.
        Najpierw należało wklepać program na klawiaturze dalekopisu połączonego z dziurkarką,
w wyniku czego otrzymaliśmy długi na ok. 1,5m pasek papieru podziurkowany w najróżniejsze wzorki (patrz zdjęcia).
       Rzucił fachowym okiem na tablicę ze światełkami (żadnych monitorów jak teraz tam nie było) i stwierdził krótko: dzielenie przez zero. Tu wtrącił się nasz asystent mówiąc, że to niemożliwe, bo to ćwiczenie wychodziło zawsze bez problemu. Zaczęło się analizowanie naszej funkcji. Po chwili już znaliśmy przyczynę: X był w mianowniku, a komputer miał obliczyć wartości funkcji od X=0 do ileś tam. Asystent pokręcił z niedowierzaniem głową, ale machnął ręką i mówi: "Niech w takim razie liczy od X=0,1." Zabraliśmy się szparko do roboty, zmieniliśmy co trzeba w programie i pandemonium zaczęło się od nowa. Tym razem poszło gładko, a wynikiem pracy komputera był kolejny pasek papieru. Wetknęliśmy go do czytnika dalekopisu i na papierze pojawiać się zaczęły wartości funkcji. Po chwili wydruk był gotowy. Asystent zaczął go przeglądać i stwierdził, że takich wartości nie uznaje i ćwiczenia nie zaliczy. Coś tu nie gra.
       Technicy byli już wściekli, a szczególnie taka jedna pani magister, bo zrobiło się późno i chcieli iść do domu. Zaczęło się analizowanie wszystkiego i po kilkunastu minutach pani magister pyta nas, jaki jest wzór na sinus hiperboliczny, bo taki, jakiego użyliśmy "cóś jej, kurna, nie kunweniuje, w życiu takiego wzoru nie widziała i widzieć więcej nie chce". W te pędy do książek i rzeczywiście, wymyśliliśmy całkiem nowy wzór. Już chcieliśmy lecieć go opatentować, ale nasze zapędy ostudził asystent mówiąc: do roboty. Tym razem sprężyliśmy się i przy nieustającym dopingu całej ekipy technicznej po godzinie wydruk wartości funkcji był gotowy. Wyszliśmy z podziemi po dziesięciu godzinach!
        Po tej przygodzie komputery nam obrzydły na długi czas. A gdy po latach ogłoszono prawa niejakiego Murphy'ego, z których jedno głosiło, że "W każdym rachunku liczba, której wartość jest dla wszystkich oczywista, stanie
się źródłem błędu", byłem pełen podziwu dla tego gościa. Skąd on mógł się dowiedzieć o naszych wyczynach??? Może doniósł mu wywiad amerykański?
        Mijały lata. Nadszedł i przeminął stan wojenny i na rynku pojawiać się zaczęły różne czasopisma, m.in. Audio Video. Tam właśnie przeczytałem wiadomość, że będą publikować schematy i opis komputera COBRA 1 do samodzielnego montażu. Ale jak to nasi - zaczęli od dywagacji na temat wyboru procesora, ble ble ble, lista kodów procesora Z80, ble ble ble, i tak minęło półtora roku zanim pokazały się schematy. Oczywiście pierwszy pojawił się zasilacz. Można sobie wyobrazić hordy zapaleńców (w tym i ja) klnące na czym świat stoi, bo AV było kwartalnikiem. Później trochę przyspieszyło, ale wówczas już było "po herbacie", bo na rynku pojawiły się Commodory, Timexy i Atari i bez łaski można było sobie kupić komputer za 4 - 5 pensji.
        Nadszedł wreszcie rok 1986. Porzuciłem wtedy byłem zawodową służbę w wojsku i za połowę odprawy kupiłem Atari 800XL z dżojstikiem, bo magnetofon 1010 kosztował wtedy 1/3 ceny komputera, czyli 48 dolarów (a trzeba dodać, że na czarnym rynku 1$ kosztował wtedy 60zł przy zarobkach 2 - 3 tysiące miesięcznie). W Młodym Techniku wyczytałem, że ktoś obznajomiony z elektroniką, a za takiego się uważałem, potrafi go sobie zrobić ze zwykłego magnetofonu. Złapałem swojego Kaprala, rozbebeszyłem i zaczęło się... Kombinowałem jak tylko mogłem, wyostrzałem zbocza impulsów do granic niemożliwości, a magnetofon nie czytał. W końcu, w piękny kwietniowy poniedziałek, wybrałem się do serwisu Atari na Obrońców w Warszawie i tam bardzo miły Pan Zygmunt Boguszewski pożyczył mi schemat magnetofonu 1010. Schemat miałem zwrócić w czwartek, ale to był 1 Maja, więc zwróciłem w piątek. Cały ten czas przesiedziałem w domu z lutownicą. Jak się później okazało, był to czas Czarnobyla.
        Tak, właśnie wtedy zostały zrobione te zdjęcia. Są nienajlepszej jakości, bo zostały zeskanowane z gazetowego papieru. Na pierwszym z nich można obejrzeć "plon" jednego dnia przyjęć (nie Joasia, a to co za nią na półkach). Na drugim to ja we własnej osobie biedzę się nad płytą komputera z lutownicą w jednej i "odcycaczem" w drugiej ręce.
Zdjęcia zostały opatrzone podpisem następującej treści:
       "KAREN - to właśnie tu można naprawić każdy typ Atari. Tu trafiają uszkodzone komputery z całej Polski, bowiem właśnie KAREN prowadzi naprawy gwarancyjne tych mikrokomputerów (ale najczęściej psują się się wrażliwe magnetofony). Ludzie z tej firmy dbają jednak nie tylko o zepsuty sprzęt, ale zabiegają, aby był przede wszystkim dobrze eksploatowany."
       Czas - jak to czas - upływał szybko, jeszcze szybciej rozwijały się komputery. "Karen" przeniósł się w końcu do Sulejówka i musiałem się z tą firmą rozstać. Był czerwiec roku 1988, pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzących przemian. Dołączyłem do czołówki i założyłem własną firmę. Prowadziłem kupno - sprzedaż i serwis komputerów przy ul. Globusowej w Warszawie.
Powoli zdobywałem doświadczenie w dziwnych realiach tamtego czasu. Pecety przywozili ludzie z zachodu w częściach. Kupowało sie je od nich na podstawie umowy kupna-sprzedaży, składało się komputer (286 12MHz 1MB Ram, 20 MB HDD, monitor EGA to była wystrzałowa konfiguracja) i sprzedawało się całość za niezłą sumkę. Nadal też ludzie przywozili Atari, Commodore itp., najczęściej uszkodzone. Interes się kręcił.
Nagle właściciel lokalu zaczął podnosić czynsz i zysk spadł tak, że cały interes przestawał się opłacać. Trzeba było pomyśleć o zmniejszeniu kosztów, więc firmę przeniosłem do siebie do domu, ograniczając tym samym liczbę klientów do praktycznie jednego. Przywoził on z zachodu różne komputery, magnetowidy, kuchnie mikrofalowe i inne rzeczy, więc mu to serwisowałem i jakoś to szło do czasu, gdy przyszło nowe i zaczęły się reformy i szalejšca inflacja. W tym czasie częć serwisu Karen znalazła się na ul. Przemyskiej. W połowie 1991 wróciłem do Karen, lecz na krótko, bo wtedy już firma ledwie dyszała. Po pół roku się rozstalimy, ale serwis przejęła Joasia i w cztery osoby naprawialimy pewexowski sprzęt zalegający magazyny. W połowie 1992r. zakończylimy to dzieło i rozstałem się na dobre z serwisem Atari. Potem znów zaangażowałem się w pecetowe składactwo aż do wrzenia 1997, kiedy to... wrócilem do !Karen. Tym razem jednak już nie Atari było przedmiotem serwisu, ale notebooki. W padzierniku 1998r. wyjechałem służbowo do Suwałk, gdzie uruchamiałem linię montażowš notebooków California Access. Po roku powróciłem na poprzednie stanowisko i z końcem roku 1999 zostałem zwolniony na dogodnych warunkach.